Historia Tekli z Głogoczowa – autor Kazimierz Dymek
Historia Tekli z Głogoczowa – autor Kazimierz Dymek
Jest przekaz, takie pół szeptane opowiadanie, że w lesie na granicy wsi powiesiła się kiedyś zamożna panna. Od tamtego czasu podobno straszy w tym lesie, ostrzega, a może pokutuje. Są tacy co twierdzą, że w czasie wietrznej pogody można usłyszeć jak woła: „Hekla, Hekla, tutaj wisi Tekla”. Co by miało oznaczać takie wołanie, nikt nie wie.
Może skrzypią tak konary starych drzew, pochylonych przez wichury i obfite śniegi? Może wiatr gra tak na wierzchołkach ostatnich sosen-masztowców, a może to tylko wyobraźnia co bardziej wrażliwych? Jak jest naprawdę nie wiadomo, ale są też i tacy co twierdzą, że to trwożliwa i desperacka prośba, a słyszą ją jedynie panny, nikt inny.
Wielu mężczyzn z kolei, żonatych i nieżonatych, takich znających i nie znających opowiadania o Tekli, gubiło się idąc bezksiężycową nocą przez ten las. Nie jest on co prawda mały, ale i zbyt duży też nie. Jest za to mocno pofałdowany, ma kilka rozgałęzionych jarów i potoków połączonych ze sobą, takich płytszych i całkiem głębokich, skręcających w różne strony. Istny labirynt. W nocy gubili się tam nawet tacy, którym od dziecka las obcym nie był, a którzy, rzec by można, żyli z lasu i tego co daje. Tacy właśnie o brzasku odnajdywali się w terenie i niezależnie od siebie, prawie bijąc się w piersi twierdzili, że przez całą noc „coś” ich po potokach „włóczyło”.
Dość dawno temu w tym właśnie lesie, na wypłaszczeniu które zapewne było wtedy polaną, założono cmentarz dla zmarłych na cholerę. Pomór panował wielki, przerażenie okolicznej ludności ogromne, a ofiar epidemii nie chowano w trumnach, tylko wleczono na podścielonych gałęziach i zakopywano szybko w byle jak wygrzebanych dołach. Zdarzało się, że zbyt płytko zakopane zwłoki były wygrzebywane przez lisy, dziki, lub psy. Potem przylgnęła do tego miejsca potoczna nazwa >psi smętarz<. Po latach, dla zaznaczenia tego terenu i zapewne w celu uszanowania miejsc pochówku wieluset ofiar choroby, teren ten oznaczono rowem.
Dziś miejsce to porasta stary i dobrze przetrzebiony już las, ale ślady granic >cholernego< cmentarza można jeszcze odnaleźć.
* * *
Jednego jesiennego wieczoru, wokół starej babki zebrały się wnuczki i poprosiły aby opowiedziała jakąś bajkę. Lubiła opowiadać, a bajek, legend, opowieści i przekazów znała wiele. Tego wieczoru, czy to z powodu wiatru huczącego w kominie, czy ciemnej już nocy za oknem, przysunęła się bliżej pieca, podłożyła kilka smolnych sucharów >pod blachę< i nie czekając na powtórną prośbę zaczęła opowiadać.
– Nie opowiem wom bojki, opowiem wom prowdę.
– Babko, opowiedzcie bojkę. O >Fai z Bugaja<. Obiecywaliście – prawie błagalnym głosem poprosił mały Kaziu, sadowiąc się na kolanach starej kobiety.
– Innym razem, mój ty chłopczyku koraliku – i pogładziła jego jak zawsze rozczochraną czuprynę. – Opowiem wom dzisioj o Tekli.
– O Tekli? O tej Tekli co podobno w naszym lesie straszy? – nieco starsza Zosia skupiła uważny i zaciekawiony wzrok na pomarszczonym obliczu babki.
– O niej. O Tekli, bo to była biedno dzieusyna.
I popłynęła opowieść o wydarzeniach sprzed laty, wydarzeniach w które wielu nie wierzyło, ale i wielu przysięgało się prawie, twierdząc że są prawdziwe.
– Jak bym nie słyszała jej wołania w lesie, tobym nie mówiła – zarzekały się niektóre panny.
– Jakby mnie nie włóczyło po potokach do samiutkiego rana, tobym przecie nie mówił, bo to nie są żarty – gadał ten lub owen, mając wyraźny strach w oczach.
A historia Tekli była taka:
W jednej wsi, a właściwie na jej skraju, mieszkała bardzo bogata panna. Bogata podwójnie: raz że była jedynaczką, a więc cała ojcowizna na nią przypadała, a dwa że odziedziczyła ponoć dużo pieniędzy, złotych i srebrnych talarów i dukatów, a niektórzy powiadali że i drogich kamieni. Było tego ponoć cały, dość spory garnek.
Nikt skarbu na oczy co prawda nie widział, ale zamożność gospodarstwa świadczyła, że Takla biedna to nie jest. Byli tacy, którzy uważali ją za najbogatszą córkę kmiecą w okolicy. Mimo że od kilku dobrych lat była panną na wydaniu, to jednak nie bardzo chciał się z nią ktokolwiek żenić. Biedniejsi kawalerowie nie mieli odwagi iść do niej w konkury, a bogatsi nie wykazywali nadmiernej ochoty.
Tekla była półsierotą, gospodarowała tylko z ojcem, ale kiedy ten umarł, została sama gospodynią na wielkim gospodarstwie. Dość dobrze sobie radziła, przynajmując do pomocy drugiego parobka i hożą dziewkę do obory.
O pochodzeniu jej majątku gadano różnie, a to z powodu, że ojciec Tekli pojawił się we wsi nagle, i nikt nie wiedział skąd on tak naprawdę pochodzi.
Jedni powiadali że to książęcy lub hrabiowski syn z lewego łoża, którego ojciec formalnie co prawda nie uznał, ale po kryjomu uposażył i wysłał w odległe okolice. Inna gadka była taka, że chłop ten był stangretem i ordynansem kwatermistrza, intendenta pułku wojsk napoleońskich, a skarb jaki ze sobą przywiózł, to zrabowane gdzieś na wschodzie dobra. Jeśliby tak było, to zamożność panny byłaby co najmniej tajemnicza, albowiem mogła pochodzić nawet z przestępstwa. Nie było tajemnicą, że po przegranej rosyjskiej kampanii, cofające się w pośpiechu i bezładzie oddziały napoleońskie rabowały po drodze co się dało. Na wschodzie spalono wtedy wiele dworów, obrabowano wiele cerkwi i kościołów, a i sam kwatermistrz mógł być spekulantem i zawłaszczyć kasę pułkową. Nawet Napoleon nie ukrywał oburzenia i narzekał na ten dość powszechny proceder w jego armii.
Takim to sposobem nikt we wsi nie znał prawdy o istnieniu skarbu, ale faktem było, że gospodarstwo chłopa kwitło w najlepsze. Świadczyły o tym i solidne zabudowania gospodarskie i liczny inwentarz, a przede wszystkim dorodne konie, błyszcząca nowością bryczka i Tekla ustrojona w piękne stroje, co niedziela zajeżdżające pod kościół.
Wszystko było niby dobrze, ale kawalera do żeniaczki nie było. Nie było dlatego, że panna jakkolwiek wyrośniętą i dorodną w sobie była nad wyraz, to jednak gębę miała co najmniej brzydką, aby nie powiedzieć … szpetną. Do tego wszystkiego jej zajęcza warga powodowała, że i wymowę miała nie za wyraźną.
Gdyby Tekla miała we wsi rodzinę, nawet taką dalszą, to zapewne ciotki lub powinowate zadbałyby o to, aby się w staropanieństwie nie zestarzała. Tradycją było, że również matki chrzestne czyniły w tym zakresie starania, ale i tej już zabrakło.
Starsze i doświadczone życiowo kobiety znalazłyby Tekli kawalera, bo dobrze wiedziały że uroda urodą, raz jest a raz jej nie ma, że wcześniej lub później wdzięki niewieście więdną i przemijają, a majątek to majątek, i od zawsze miał znaczenie. Na wsi żyje się przecież z pracy rąk i majątku, a nie z urody, nie z urody, choćby największej. Nie na darmo istniało przecież porzekadło na co bardziej >prymne i piekne< panny, takie noszące się zbyt wysoko i zadzierające nosa, a brzmiało ono: kryzelyje kole szyje, wedle dupy bieda bije.
Tekla miała i kryzelyje, a i bieda nie zaglądała do jej chałupy. Brakowało urody i kobiecego wsparcia.
A w tej samej wsi kawalerów nie brakowało. Takich i młodszych, i nieco już starszych. Jak wszędzie, tak i tu był też taki zatwardziały, Albin mu było, starszawy już w latach i słynący z kawalerskich „dokonań”. Tak przynajmniej o sobie mówił, rozgłaszając przy wódce w karczmie, że oto w którą stronę nie spojrzy, to tam swojego potomka znaleźć może. Młodsi dawali temu wiarę, ale starsi, a zwłaszcza żonaci, pokpiwali sobie z Albina. Zadziornym był też Albin, a z powodu tych kpin o mało co nie doszło do bijatyki.
– Gdybyś tak mojej siostrze zrobił, tobym ci kulasy poprzetrącał, albo mordę na kwaśne jabłko obił – usłyszał jednego razu od świeżego rezerwisty wojskowego, mającego w domu dwie młodsze siostry.
Było jednak coś na rzeczy w tym Albinowym gadaniu, bo powiadano że wielu już pannom ożenek deklarował, przychodził, wódkę przynosił i z przyszłym teściem „sprawę” opijał, a potem nagle pannę zostawiał, i udawał że jej nie zna. Tak się jednak jakoś zawsze układało, że kolejnymi jego wybrankami nie były córki kmiece, takich gospodarzy >z pierwszego szeregu<, ale te biedniejsze, z liczniejszych rodzin, którym szczególnie i bardziej zależało na zamążpójściu.
Po paru latach utarła się o Albinie opinia, że dziewczęta takie najpierw mamił i ślub im obiecywał, a potem uwodził i porzucał. Może właśnie z takimi miał te rzekome dzieci, którymi się tak w karczmie >po kawalersku< szczycił.
Taki stan rzeczy był uznawany za hańbę nie tylko samych zainteresowanych, ale wręcz ogółu mieszkańców wsi, nie wykluczając proboszcza-duszpasterza, któremu zwierzchnicy wykazywali że nie potrafi, albo nie czuwa dostatecznie nad moralnością swoich >owieczek<. Niejeden usłyszał od swojego biskupa: Tylko mi tam brata z siostrą nie żenić, co oznaczało, że tak zwanego >sąsiedzkiego rodzeństwa< było sporo. Z tego powodu ukuło się porzekadło: Co blisko domu, to komu, i o zgłaszanie takich właśnie przeszkód apelowano z ambon w trzykrotnie powtarzanych zapowiedziach przedślubnych.
W przypadku Albina nie pomogła nawet głośna interwencja wikarego, kapłana słynącego z nieustępliwości i zdecydowanej postawy wobec parafian, a panien na wydaniu w szczególności. Jeśli dowiedział się że takowa >czystość utraciła<, to w żadnym razie idąc do ślubu wianka na głowie mieć nie mogła, a i kawaler dodatkową opłatę na kościół wnieść musiał. I nie było u tego ostrego wikarego: Panie Boże zmiłuj!
O tym że z młodym księdzem nie przelewki, dowiedziały się, i to w sposób nad wyraz wyraźny, cztery >prymne< panny, dumnie noszące na procesjach feretron z Michałem Archaniołem. Jakiś czas, po jednym ze świąt, młody wikary grzmiał z ambony wypominając parafiankom, że oto doszło do straszliwego zgorszenia, bo: Postać Archanioła była na procesji w siedmioro niesiona! Jakoś tak bardzo szybko okazało się, że ktoś złamał dzidę bodzącą smoka leżącego u stóp tej świętej postaci, a sam feretron został odstawiony przez kościelnego w róg kruchty. Już go na procesjach więcej nie noszono …
Tenże właśnie pryncypialny wikary i na Albina próbował znaleźć metodę. W sobie tylko wiadomy sposób dowiedział się, że leciwy już kawaler, zamiast się żenić jak Bóg i obyczaje nakazywały, zgorszenie i porutę w parafii zasiewa.
Poruszony do żywego, po jednej sumie kapłan nakazał ministrantowi przywołać do siebie starego kawalera, i stojąc już poza obrębem placu przykościelnego udzielił mu ostrego napomnienia. Zrobił to publicznie, na oczach Albinowych kompanów, którzy jak satelity otaczali swojego lidera.
Nie byłoby to może nic zdrożnego, bo wikary miał w zwyczaju, a i nie raz wdawał się w różne dyskusje z parafianami, ale napomnienie było tym razem nad wyraz ostre, kategoryczne i co najważniejsze: udzielone w obecności wiejskiej kawalerki.
Spostponowany mocno Albin usiłował jakoś tam postawić się młodemu księdzu, ale skończyło się to dla niego kolejną, i prawdziwą już kompromitacją: otwartą dłonią dostał >w pysk<. Może nie za mocno, ale wyraźnie. Od tej feralnej dla siebie niedzieli, stary uwodziciel zaczął chodzić na msze do sąsiedniej parafii.
Tekla, zajęta sporym gospodarstwem i coraz bardziej zatroskana swoim staropanieństwem, nie bardzo się takimi sprawami interesowała. Ani ona sama na >boje< i wieczorne posiady do sąsiadek nie chodziła, ani nie miała zwyczaju u siebie plotkarek wiejskich przyjmować. Na tej niwie też nie miała powodzenia.
Jako że życie ludzkie pustki nie zna, bo znać nie może, i do Tekli zdawałoby się, szczęście się uśmiechnęło. Otóż jednej niedzieli po mszy, przy wsiadaniu do bryczki, niby przypadkiem, podał jej rękę młody bednarczyk Franek.
– A to ja ci pomogę Tekla, bo konie mogą szarpnąć i jeszcze byś wpadła pod koła – wypalił ze szczerym wyrazem na twarzy.
Zdziwiła się młoda gospodyni na taką troskę, bo do tej pory jeszcze nikt i nigdy czegoś takiego jej nie powiedział. No bo jakże to? Ona, tak naprawdę przy koniach wychowana, do bryczki nie będzie umiała wsiąść? Robiła to setki razy, a na wóz wsiadała lub z niego wysiadała niejednokrotnie, i to nawet w czasie jazdy. Lubiła albo podbiegać z boku i sprytnie przysiąść na leżące dechy, albo zeskoczyć i już na piechotę zatrzymać konie. A przecież wozem drabiniastym, takim do zwożenia siana lub zboża, to zawsze powoziła stojąc, mocno zaparta stopami o przednie lajterki. Niejeden furman tego nie potrafił. Wszyscy wiedzieli że lubiły ją konie, bo Tekla nigdy na nie bata nie używała, pomijając zawadiackie trzaskanie.
Znając swoje obeznanie z końmi, Tekla zrozumiała gest Franka, ale nieco zaskoczona, nieporadnie uśmiechnęła się do niego swoją zajęczą wargą.
Nagłe zainteresowanie młodego bednarczyka starszą od niego panną od razu zostało zauważone przez co bardziej dociekliwe plotkarki wioskowe.
– No popatrzcie się ludzie – odezwała się jedna kąśliwie. – Przecie to tako >stokłoska< z tego Franka, a do takie bogate panny zagaduje.
– A on to >gołodupiec< taki, bez matki. W chołpie u niego to jeszcze trzy siostry i młodszy brat. Pewnie by się i żenić z Teklą kcioł, i na tako gospodarę wlyź. No co to se taki o sobie myśli – dorzuciła szyderczo druga.
– A przecie nie mówcie nic na tego Franusia, bo to chłopcyna dobry– zaoponowała starsza kobieta, znana ze swej bogobojności i stateczności. – On mo złote ręce, a takie piekne cebrzycki i konewki robi, że na jarmaku zawsze wszystkie sprzedo. Sama widziałam jak ludzie brali i dobrze płacili. Pasowołby Tekli taki chłop, a to że on od niej sporo młodszy to nic. Ona nie gdowa przecie, ino panna. I to jako panna – posumowała, a zawijając szeroką spódnicą poszła w swoją stronę.
A Franek, nie świadomy że stał się obiektem zainteresowania, zagadywał do Tekli kiedy tylko okazja się mu nadarzyła. Wiedząc, że powinien wyglądać porządnie, sprawił sobie nowy przyodziewek, i jakoś tak niedługo po odpuście pojawił się w domu Tekli przynosząc jej prezent. Była to spora i pięknie wykonana maśnicka do ubijania masła. Niby nic nadzwyczajnego, bo przecież takie większe i mniejsze zawsze można było na jarmarku kupić. Ta było zgoła inna, staranniej wykonana. Na bokach miała wyrzeźbione wzorki, a rączka specjalne zgrubienie, aby się w dłoni nie ślizgała.
Z pewną dumą ale i nadzieją postawił Franek swój prezent przed Teklą. Rozmowa jednak jakoś nie bardzo im się kleiła.
Franek nie wiedział, że jego niegdysiejsze zachowanie pod kościołem zostało zauważone, a przez to osoba Tekli bardziej atrakcyjna. No i nie wiedział że doszły do panny złośliwe komentarze i opinie na jego temat.
Nie wiedzieć czemu, bogatą panną zainteresował się też i Albin, który i wiekowo i majątkiem był dla niej partią w sam raz. Tak też i przekazano Tekli, która od tej pory awanse Franka co prawda tolerowała, ale nie dawała mu wyraźnych nadziei, mając nadzieję i planując w myślach, że Albin swaty do niej przyśle.
– Mosz racje Tekla – umacniała ją w przekonaniu jedna z sąsiadek, daleka krewna Albina. – Póty stokłoska chodzi, póki się pszenicka nie narodzi.
No ale ta >pszenicka< nie przychodziła, a i Frankowi doniesiono, że Albin bruździ mu w awansach do panny.
Sprawa odmieniła się całkowicie wczesnym latem.
Jednego razu w karczmie, rozochocony wódką Albin ogłaszał swój kolejny kawalerski sukces, a było nim jakoby odbicie panny Frankowi. Mówił coś czego nie było, bo przecież żaden z nich ani swatów do Tekli nie przysłał, ani tym bardziej na zapowiedzi nie zaniesiono. Ot starokawalerskie przechwałki. Pech chciał, że w karczmie pojawił się Franek.
– No i jak tam ta twoja panna? – zaczepił go zawadiacko Albin. – Jak tylko będę chciał, to wyjdzie za mnie, a ty to se możesz ale parobkiem u mnie być. Mnie ona się nie podoba bo gębę ma jak kobyła, no ale majątek tam spory. Mnie dodatkowy majątek teraz potrzebny, oj potrzebny – odezwał się nad wyraz buńczucznie i cynicznie.
Zebrana wokół niego kawalerka służalczo zarechotała.
Franek, podobnie jak inni, dobrze wiedział w czym rzecz. Otóż wiedział, że bracia i kuzyni jednej z uwiedzionych przez Albina dziewczyn dali mu ultimatum: albo się ożeni, albo wydzieli kawał pola dla swojego nieślubnego dziecka, albo … Podobnego rodzaju rozstrzygnięcia już się w okolicy zdarzały, i dlatego właśnie stary kawaler tak naprawdę nie miał wyjścia. Strach zajrzał mu w oczy, bo ani połamanych kulasów, ani >czerwonego kura< na dachu swojej chałupy mieć nie chciał.
Postawa Albina i traktowanie przez niego Tekli to jedno, ale publicznie, urągliwe szydzenie z Franka to coś zupełnie innego, daleko bardziej dotkliwego. Rozumieli to wszyscy zebrani w karczmie, i z zainteresowanie oczekiwali na dalszy rozwój wydarzeń.
Młody bednarczyk, który nigdy i z nikim zaczepki nie szukał, tym razem rzeczywiście poczuł się urażony na honorze. Nie czekając ani chwili, doskoczył do Albina.
– Ty szmaciarzu! – rzucił mu prosto w twarz. -Ty podły szmaciarzu i gnido! Wszyscy wiedzą, że skamlesz i żebrzesz pod oknami dziewuch żeby cię pod pierzynę wpuściły, a teraz robisz tu z siebie gieroja!
Rozpoczęła się szamotanina.
W podobnego rodzaju przypadkach niektórzy z obecnych, zwłaszcza starsi gospodarze, zazwyczaj próbowali uspakajać i rozdzielać bijących się. Tym razem w karczmie była jednak prawie sama kawalerka. Czy z powodu dość częstych tego rodzaju zajść, czy z powodu chęci zobaczenia jak się bójka skończy, szybko znaleźli się tacy, którzy odsunęli krzesła i stoły, czyniąc walczącym więcej miejsca.
Nie wiedzieć czemu karczmarz też nie interweniował, przyglądając się wszystkiemu spokojnie. Uznał pewnie że ot, atrakcja. A bo to raz bili się o dziewuchę na jego oczach? Poszarpią się młodziaki i pójdą, a może się nawet wcześniej pogodzą, zamawiając więcej wódki na zgodę?
Młodszy i sprytniejszy Franek raz i drugi znacząco podbił oko Albinowi, ale i ten trafił przeciwnika prosto w nos. Krew pojawiła się na twarzy Franka, co jeszcze bardziej rozjątrzyło walczących.
Mimo że słabszy i mocno już poturbowany, bednarczyk podwoił uderzenia. Oszołomiony kolejnym celnym ciosem, Albin zatoczył się i wyrżnął głową w kant kontuaru. Prawie zawył z bólu i wyszczerzając zęby z wściekłości, porwał leżący tam długi nóż i po całą rękojeść wbił w brzuch Franka. Ten jęknął, chwilę postał trzymając się za ranę, po czym zatoczył się i upadł. Spod jego palców obficie popłynęła krew, rozlewając się coraz szerzej na mocno sfatygowanych i szarych deskach podłogi.
Pierwszy ocknął się karczmarz.
– No i coś ty Albin najlepszego narobił! – wrzasnął, wyrywając mu z ręki zakrwawiony nóż, i popychając w róg izby.
Po kilku dniach odbył się pogrzeb Franka. Za trumną szły, straszliwie płacząc i rozpaczając jego siostry, za nimi postępował ojciec z kamienną i szarą jak popiół twarzą, prowadząc za rękę najmłodszego syna.
Msza pogrzebowa w wypełnionym po brzegi kościele była długa, a dzwon dzwonił żałośnie i jakby nie chciał umilknąć.
Stojąc już nad otwartym grobem, młody wikary pożegnał zmarłego, odmówił rytualne modlitwy, a na koniec, zwracając się do zgromadzonych nad grobem, wypowiedział mocne i twarde jak kamienie słowa:
– To wasza wina. Wasza! Niech śmierć tego biedaka spadnie na wasze sumienia dlatego, że milczeliście! Milczeliście widząc tyle nieprawości wokół siebie. No to się doczekaliście! Niechże ta przedwczesna śmierć obudzi w was opamiętanie, niech obudzi! Stoicie tu nad jego grobem i patrzycie na rozpacz rodziny! Widzicie jej tragedię?! A gdzie byliście jak się tyle niegodziwości w parafii działo? Dlaczego nie słuchaliście kapłańskich napomnień i przestróg?! Idźcie do swoich domów, ale zabierzcie tą hańbę ze sobą. Zabierzecie!!!
Kapłan ujął w dłoń garstkę cmentarnej ziemi i z wyraźnym smutkiem rzucił ją na trumnę, a potem podszedł do płaczącego ojca Franka i w geście współczucia lekko potrząsnął go za ramiona.
– W Bogu nasza wszystkich nadzieja, i niech On da wam ukojenie w tym wielkim bólu. Będę się za was modlił.
Po kilku dniach we wsi pojawił się komisarz policji i rozpoczął śledztwo. Najpierw nakazał zamknąć karczmę do odwołania, a jej właściciela zabrał na długie przesłuchanie. W tym samym też dniu Albin został zatrzymany i potem w kajdanach, pod eskortą dwóch posterunkowych, odprowadzony do aresztu.
Tekla o całej sprawie dowiedziała się jeszcze przed pogrzebem Franka, i to dowiedziała się ze szczegółami.
– To o ciebie się pobili – rozpoczęła rozmowę jedna z sąsiadek.
Opowiadając o zajściu w karczmie nie powiedziała jednak całej prawdy, bo podmówiona zapewne przez rodzinę Albina, całą winę za zajście w karczmie zrzuciła na Franka bednarczyka.
– To on się pierwszy do bitki rzucił. A jakie słowa na ciebie Tekluś wygadywoł!? I to kto? Taki gołodupiec. A przecie Albin mioł się z tobą żenić. No przecie już swojego krzesnego i mojego chłopa w swaty ugadywoł, i z wódką chciał słać. No ale teroz to go biedoka zamkli, i nie wiadomo kiedy wypuszczą – prawie biadoliła.
Tekla początkowo nie dopytywała się jak naprawdę było, całkowicie dając wiarę temu, co jej daleka krewna Albina przekazywała. A ta powtórzyła swoją wersję jeszcze kilkakrotnie, stronniczo przeinaczając przebieg zdarzeń w karczmie.
Tekla wiedziała że Albin to najpierwszy kawaler we wsi, a ona sama podobać to się raczej żadnemu nie podoba, bo urodą nie grzeszy. Wiedziała jednak i to, że jej figura, siła fizyczna, no i nie byle jaki majątek, na niejednym robiły wrażenie. Podków co prawda nie gięła, ale zdarzało jej się samodzielnie nadrzucić tył wozu, na przykład przy ciasnym skręcie, lub na jakimś wąskim przejeździe czy mostku. Lubiła też pokazywać swoją odwagę, a robiła to najczęściej u kowala, gdzie na oczach wielu sama podtrzymywała kopyta końskie do podkucia.
– W takie ręce się dostać, to byś brachu ani dychnął – żartowali widząc to starsi gospodarze.
Po jakimś czasie sprawa morderstwa zdawała się przycichać, karczma została otwarta, a właściciel ze zdwojoną energią wódkę kawalerce i gospodarzom serwował, chcąc jak najszybciej pokryć straty wynikłe z powodu zamknięcia. Nikt tak naprawdę nie wiedział jak postępuje śledztwo, ale jego sprawca nadal siedział w areszcie.
– No to już go nie wypuszczą. Za taki rozbój, to se posiedzi, oj posiedzi – rozpoczęła się jednego dnia gadka przy wódce.
– A jo słysoł – wtrącił jeden z kawalerów, który swojego czasu miał drobny zatarg z Albinem – co i szubienicę za coś takiego dostać można.
– Tyś chyba głupi! – zaperzył się daleki kuzyn Albina. – Jaką szubienicę?! Za co?! Przecie Franek pierwszy zaczął, i pierwszy rzucił się do bitki.
– Tak było. Som widziołem – odezwał się milczący dotąd karczmarz, stawiając na stole kolejną flaszkę okowity.
Kuzyn Albina energicznym ruchem sięgnął po butelkę, i nalał co bliżej siedzącym.
– A jo wom powiem tak – wtrącił się do rozmowy milczący dotąd rezerwista wojskowy, który niedawno wrócił do wsi po kilku latach służby odbytej gdzieś na Bukowinie.
– W takich sprawach jak zabójstwo, rozważane są wszystkie aspekty, wszystkie okoliczności, na ten przykład prowokacja. Jo tam nie wiem jak było, ale śledczy dojdą dlaczego do bójki w ogóle doszło. Prowokacja to prowokacja, napadnięty nie tylko mógł, ale miał prawo się bronić, no może nie od razu nożem, ale mógł. W koszarach też się takie wypadki zdarzały, a potem żandarmeria dochodziła szczegółów, przesłuchując dokładnie świadków. To wszystko nie jest takie proste.
Zebrani umilkli rozumiejąc tą prostą, ale jakże twardą logikę. Każdy, patrząc tępo w swój kieliszek lub kufel, w myślach przyznał rację rezerwiście: ot chłop wojskowy, niejedno w życiu widział, po ziemi chodzi, w obłokach nie buja. Śmierć to przecież śmierć, a za zabójstwo zapłacić Albinowi przyjdzie.
I rzeczywiście. Po jakimś czasie do wsi ponownie zjechała ekipa śledczych, i przez dwa dni przesłuchiwała świadków zdarzenia. Na koniec komisarz zamknął grubą już tekę akt i na zakończenie krótko oświadczył:
– No to mamy już chyba pełną jasność co do tej sprawy.
Karczmarz, u którego stanęli na kwaterze śledczy, zapewne uproszony przez rodzinę Albina, usiłował czegoś więcej się dowiedzieć, ale czy to w obawie o samego siebie czy swój interes, po pierwszym odburknięciu komisarza – umilkł. Co bardziej ciekawskim przekazał jedynie że: sprawa jest skomplikowana i wymaga czasu.
Wieś ponownie żyła zdarzeniem, a coraz więcej ludzi skłaniało się do tezy, że to Albinowa wina. Przypominano sobie jego różne kawalerskie, prowokacyjne wręcz wyczyny, a jednym z nich było wrzucenie zapalonej wiązki słomy pod brzuchy końskie gospodarza, którego córka demonstracyjnie odrzuciła nachalne amory Albina. Sprawa ta przycichła, ale na nowo ją przypomniano dodając, że za swój >wyczyn< Albin został publicznie osmagany batem przez gospodarza. Podobnych zachowań było wiele.
Nie za długo po wyjeździe śledczych, w chałupie Tekli po raz kolejny pojawiła się sąsiadka, a zarazem daleka krewna Albina. Wyraźnie rozemocjonowana, nawet dla pozoru nie kryła interesu z jakim przyszła, od proga ujawniając cel wizyty.
– A bo to widzis Tekluś, Albinowi trzeba by pomóc. Jego ojce adwokata się radzili, no i gdyby jakiesik wadium za niego do sądu zapłacić, to by go może wypuścili, a cała sprawę to nawet może i umorzyli, bo przecie on niewinny. No w twojej ten chłopcyna obronie wystąpił, i pobił się z tym Frankiem. Trzeba go ratować.
Chcąc wysondować jakie wrażenie zrobiła jej wypowiedź, krewna Albina umilkła i badawczo obserwowała dziewczynę. Widząc wyraźne niezdecydowanie na jej twarzy, po chwili przymilnym głosem kontynuowała:
– Pogadujo ludzie Tekluś, co ty jakiesik duże piniądze mosz. Jak mosz, to byś je przecie dała na wykupienie Albina. On to twój chłop będzie. Jak z areśtu wyjdzie, to ino roz i swaty do ciebie przyśle. Przecie ratujże tego chłopcyne, to potem bedzies se gospodynią – zakończyła z wyraźnym naciskiem w głosie.
Tekla nadal nic nie mówiła, uważnie wpatrując się w twarz dalekiej ciotki Albina. Ta, widząc że jej słowa zrobiły jednak wrażenie, a co najważniejsze nie słysząc zaprzeczeń że pieniędzy Tekla nie ma, uznała że cel wizyty spełniony. Uśmiechając się przymilnie podniosła się z krzesła i powoli zbierała do wyjścia.
– Przyjdźcie w sobotę. Tak pod wieczór – usłyszała cichy głos na odchodnym.
Wyraźnie uradowana, krewna Albina prawie wybiegła z chałupy.
Przez dwa kolejne dni Tekla chodziła jak zadżumiona. Bezwiednie odpowiadała na zapytania parobka, rękoma machała na podpytywania służącej, często siadała na wysokim progu chałupy, głęboko się nad czymś zamyślając.
Niemłody już parobek, mający wielu znajomych we wsi i poza wsią, wkrótce dowiedział się w czym rzecz.
– Gospodyni mo problem, poważny problem. Z Albinem – powiedział do służącej drugiego dnia pod wieczór. – Żeby tylko nie wyszło dla niej z tego jakieś nieszczęście, bo Albin i ta jego rodzina to, a … – westchnął, machając ręką.
Po wieczerzy podniósł się wolno z zydla, dolał nafty do latarni i poważnie zatroskany zakomunikował opuszczając izbę:
– Pójdę dziś spać do koni, bo się na burzę zanosi, a i cały dzień były jakieś niespokojne. Jakby się w nocy spłoszyły, to mi się potratują.
Tego samego wieczora Tekla zdecydowała się naruszyć skarb, o którym wiedziała od ojca. Postanowiła odkopać ukryty garniec z dukatami i jakimiś nie znanymi jej drogimi kamieniami, zabrać ich dwie garści i przekazać krewnej Albina.
Wiedziała że garniec jest zakopany pod korzeniami starego dębu, rosnącego na skraju lasu nazywanego Grąbami, lasu którego część do niej należała. Las rósł niedaleko jej domu, nie był może zbyt wielki, ale mocno pocięty potokami, skarpami, osypiskami piachu. Rosły w nim wysokie i wiecznie szumiące osiki, brzozy i gęste leszczyny, rzadko gdzie świerki i sosny, a na obrzeżach solidne dęby. Pamiętała co o tych ostatnich mawiał jej ojciec:
– Nie wycinaj córko dębów, bo one ochraniają las w czasie wichury. To one od niepamiętnych czasów opiekują się każdym lasem.
Nie zastanawiała się Tekla nad rolą dębów w lesie, ale zapamiętała że pod takim właśnie dębem – Matuzalemem, jej ojciec ukrył jakiś skarb przywieziony w okresie wojny. Skarb przywieziony ze wschodu. Było to w czasie odwrotu wojsk napoleońskich, w których pełnił służbę ordynansa u kwatermistrza pułku.
Zapamiętała Tekla swoją ostatnią rozmowę z ojcem.
Czując nadchodzący kres swojego życia, stary gospodarz leżąc już na łożu śmierci najpierw kazał wezwać do siebie księdza z olejami, a po jego wyjściu przywołał córkę do siebie. Nakazując dobrze zamknąć drzwi do izby, polecił jej nachylić się nad sobą.
– Słuchaj moja jedyna córko, słuchaj uważnie i zapamiętaj co ci powiem: pod korzeniem dębu w Grąbach zakopałem spory garniec ze złotem i drogimi kamieniami. Dużo tam tego, starczy na dziesięć takich gospodarek jak nasza, a może i na więcej, dokładnie nie wiem. To wszystko co tam jest, zostało przywiezione aż z dalekiej Rosji, a była to pułkowa kasa, eskortowana przez intendenta. On zmarł gdzieś pod Tarnowem i tam go pochowałem. Przed śmiercią wysłał kuriera do Francyje, mnie zaś zaprzysiągł i kazał skarbu pilnować mówiąc, że ktoś się po niego zgłosi, właśnie ktoś z Francji. Wyjął też wtedy garść złotych talarów i powiedział że to moje, że to zapłata za wierną służbę i opiekę nad nim gdy było chory i na opłacenie godnego pochówku. Nie wiem skąd miał ten skarb, ale kazał go pilnować jak oka w głowie, i nikomu o nim nie mówić.
Umierający gospodarz przerwał swoją mowę, podniósł się ciężko na poduszkach, szeroko otworzył oczy, na jego policzkach pojawiły się duże wypieki. Czoło pokryło się kroplami potu, pierś unosiła się w szybkim, płytkim oddechu.
Tekla, prawdziwie porażona tym co usłyszała, wpatrywała się w twarz ojca. Po dłuższej chwili podała ojcu gliniany garneczek z wodą, otarła mu zroszone czoło i nieśmiało zapytała:
– Mówicie tato że po dębem. Ale którym, bo w Grąbach przecie wiele dębów.
Stary człowiek uważnie popatrzył w jasną twarz dziewczyny.
– Tym na samym skraju lasu, córko. Tym najstarszym i najgrubszym. Garniec zakopany jest po korzeniem idącym w stronę kościoła, trzy spore kroki od pnia, na głębokości całego ramienia. Tam kop, to go znajdziesz. Pamiętaj jednak że to nie twój skarb, a możesz go szukać tylko wtedy, gdy się pojawi ktoś z Francyje. Tylko takiemu możesz skarb oddać. Tak zostałem zaprzysiężony …
Były to ostatnie słowa umierającego gospodarza, wiernego kiedyś ordynansa w wojsku Napoleona.
Od pogrzebu ojca Tekli upłynęło kilka lat, a ona sama, zajęła się gospodarstwem, praktycznie zapomniała o tym co jej powiedział. Przyczyniła się do tego także i świadomość, że wolą jej ojca było, aby ten skarb pozostawić nienaruszony, w oczekiwaniu na jakiegoś posłańca z dalekiej Francji. Nie miała Tekla pojęcia ani gdzie ta kraina jest, ani kiedy tajemniczy kurier miałby przybyć.
Sprawa zakopanego skarbu przycichła, aby wybuchnąć ze zdwojoną siłą w czasie śledztwa o zabójstwo w karczmie.
Rozmyślając nad niespodziewaną wizytą i sugestią krewnej Albina, Tekla zaczęła kojarzyć i układać sobie w głowie różne sytuacje i okoliczności jakie ją do tej pory we wsi spotykały. Zaczęła sobie przypominać i z uwagą analizować różne zachowania i wypowiedzi na temat jej ojca i siebie. Wielu gospodarzy, a zwłaszcza gospodyń, jakby półgębkiem i w sposób nie do końca klarowny, dawało do zrozumienia że nagłe pojawienie się we wsi nieznanego nikomu mężczyzny, który bardzo szybko stał się zamożnym kmieciem, musi mieć jakąś ukrytą głęboko tajemnicę.
Wielu miejscowych pamiętało kampanię wojenną Napoleona, a niektórzy z nich byli wtedy żołnierzami austriackich wojsk i doskonale wiedzieli, że w czasie wojny i przemarszu oddziałów różne rzeczy się dzieją. U takich logiczne kojarzenie i zestawienie faktów zrodziło prawie pewność, że ojciec Tekli wzbogacił się właśnie na wojnie.
To mgliste przekonanie o jego bogactwie, poparte zwykłą zazdrością wobec bogatszego od siebie, nie raz wyrażane było uszczypliwymi uwagami. Wychodząc z kościoła Tekla miała okazję usłyszeć, półgębkiem wypowiadane uwagi.
– Jako ta Tekla bogato, to tako brzydko. No nie do Pon Bóg jednemu wszystkiego, oj nie do, bo sprawiedliwy. I kto się z taką ożeni? Chyba ino ślepy.
Coś chyba na rzeczy było, bo lata Tekli upływały, a kawaler nie przychodził. Nie przychodził, aż tu nagle pojawiło się dwóch kandydatów do jej ręki: ubogi ale zdolny i pracowity bednarczyk, i uznawany za pierwszą partię Albin.
O ile Franek bednarczyk wyraźnie okazywał zainteresowanie starszą od siebie i niezbyt urodziwą panną, o tyle Albin, i to przez osoby trzecie, przesyłał jedynie sygnały, sygnały nie do końca klarowne i ostateczne.
W pamiętny wieczór, tuż przed nadchodzącą burzą, Tekla postanowiła odnaleźć skarb.
– Zabiorę tylko garść dukatów z garnca – pomyślała. – Będzie to tyle, ile warta jest nasza gospodarka. Tak tata mówili. Przecie nie wiedzą ile tego było, to nawet jak ktosik z te Francyje przyjdzie, to i tak nie pozno żem trochę zabrała. Pójdę przed burzą. Nikt mnie nie uźry, bo wszyscy po chołpach będą siedzieć.
Przekonana o słuszności swojego rozumowania, postanowiła skarb odkopać, a uzyskane dukaty przekazać na ratowanie Albina.
W powietrzu narastała groza, a późnym popołudniem na skraju nieba pokazały czarne, kłębiaste chmury. Powietrze jakby zamarło, psy skowycząc wykazywały niezwyczajny niepokój, koty pochowały się po domach i stodołach, koguty nerwowo piały, wcześniej niż zwykle zaganiając swoje stadka na grzędy.
– Dobra pora na moją robotę. Nikogo w Grąbach nie będzie – utwierdziła się w myślach Tekla.
Było jeszcze całkiem jasno gdy stanęła pod rozłożystym dębem – Matuzalemem. Pień miał tak gruby, żeby i trzech chłopów by go nie objęło, niektóre konary już uschnięte, ale mocno jeszcze sterczące w niebo. Solidnie pokręcone korzenie rozchodziły się na wszystkie strony.
Cisza przed nadchodzącą burzą, nie zakłócona najmniejszym nawet szelestem, była wręcz przerażająca, budziła grozę.
Tekla rozejrzała się uważnie i szybko zorientowała się, że z karpy dębu, w kierunku nie tak bardzo odległego kościoła, wyrasta jeden, ale za to bardzo gruby korzeń.
– To ten. Rzeczywiście można pod nim coś ukryć.
Po odliczeniu trzech kroków od pnia, zaczęła pośpiesznie kopać. Po chwili usłyszała pierwszy szelest kropli deszczu na liściach, i nadchodzący z daleka głuchy szum wichury.
Mimo narastającego zmęczenia, przyspieszyła odwalanie kolejnych grud ziemi. Robiło się coraz ciemniej, jeśli nie liczyć co i raz rozbłyskujących błyskawic. Burza była tuż tuż.
Głębsze kopanie stawało się trudniejsze, a to z powodu deszczowej wody, jaka coraz większymi strumyczkami zaczęła wpływać do dołu. Tekla postanowiła jednak dokończyć szukania skarbu. Odrzuciła na bok chustkę i kopała dalej, cała i coraz bardziej unurzana w błocie. Gdy wykopała już dół na głębokość prawie całego swojego ramienia, nagłe rozległ się niewyobrażalny huk i całe niebo zajaśniało na moment w blasku ogromnej błyskawicy. Łoskot wiatru i ulewy jeszcze się wzmógł, a Tekla zorientowała się, że dzieje się coś strasznego. Wyczuła że coś wali ją po głowie i ramionach, a jakaś niewidzialna siła przygniata do ziemi, jakby chciała wcisnąć ją w dopiero co wygrzebaną dziurę. W ostatniej chwili wyciągnęła ramię z dołu, na kolanach wycofała się i usiłowała wstać. Nie zdążyła …
Nie mając pojęcia co się dzieje, usłyszała przez szum deszczu i wiatru groźny trzask łamiących się konarów i łoskot walącego się drzewa. Znała ten groźny łomot, znała dobrze z czasów, gdy razem z ojcem dokonywali karczunku drzewa opałowego w lesie. Zawsze ją wtedy ojciec ostrzegał przed nierozważnym zbliżaniem się po walącego się pnia:
– Pamiętaj Tekla że drzewo upadając, może się skręcić, zaczepiając na ten przykład gałęziami o inne, i upaść zupełnie gdzie indziej niż się spodziewasz.
Tym razem odgłos walącego się drzewa był daleko groźniejszy, a gałęzie praktycznie przygniotły dziewczynę do ziemi. Jedna z grubszych gałęzi uderzyła ją boleśnie w twarz, rozcinając wargę.
Błysk następnej błyskawicy wyjaśnił wszystko: stary, ogromny dąb rozpadł się na kilka odłamów, a jego powalone konary pokryły spory obszar wokół pnia.
– Tyko opatrzność Boża sprawiła, że mnie tu nie przygniotło – skonstatowała Tekla z wysiłkiem gramoląc się spod kupy gałęzi.
W tym momencie przypomniała i uświadomiła sobie przestrogę ojca:
– Ten skarb nie jest twój, nie możesz go szukać i użyć na własne potrzeby.
Po pierwszych grzmotach nastąpiło prawdziwe oberwanie chmury. Wichura jeszcze się wzmogła, od częstych błyskawic stało się prawie jasno, z nieba lały się już nie strumienie, ale prawdziwe rzeki wody.
Ledwie żywa, Tekla dowlokła się do domu. Nawet nie zauważyła, że zagubiła gdzieś swoją kwiaciastą chustkę tybetkę.
Kiedy następnego dnia do chałupy przyszła krewna Albina, Tekla stanęła na progu, a jej puste dłonie powiedziały wszystko. Poraniona i posiniaczona twarz dziewczyny dopełniała obrazu. Reakcja przybyłej była prawie natychmiastowa:
– Do żeniacki tobyś była chętno, ale jak trzeba chłopcyne ratować, to cie ni ma! – wypaliła z jadem w oczach. – Taki ten twój majątek, jakoś ty sama! Ze się tysta ten biedny Albin na tako zapatrzył – i splunęła pod nogi zszokowanej i zmaltretowanej przez burzę dziewczyny.
Po pewnym czasie Tekla dowiedziała się całej prawdy, a gdy zrozumiała podłość i przewrotność Albina, popadła w prawdziwą desperację. Zrozumiała że Franek zginął w obronie jej godności, a rodzina Albina, gdy nie uzyskała pieniędzy na jego wykupienie z aresztu, jeszcze dodatkowo ją przeklęła i wyśmiała rozgłaszając że nie tylko szpetna, ale jak się okazało to i „z gołą dupą”.
– Co ja mam robić? – pytała sama siebie plątając się praktycznie bezwiednie po gospodarstwie. – Co ja mam robić? Nic nikomu nie zrobiłam, zostałam sama, i nikt się za mną nawet nie ujmie. Co ja tym ludziom zrobiłam? No co ja wam wszystkim zrobiłam?! – zaczęła powtarzać coraz głośniej.
Parobek szybko zorientował się, że coś tajemniczego wydarzyć się musiało Tekli w pamiętną burzliwą noc, a świadczyła o tym jej odnaleziona chustka pod konarami rozwalonego dębu. Z narastającym niepokojem i coraz większą troską obserwował swoją gospodynię.
Nie pomogły żadne zagadywania, pytania o gospodarskie sprawy, czy przekazywane jej informacje. Chodziła po obejściu jakby była głucha.
– A może by się tak księdza poradzić? Może on by tu coś zaradził? – zachodził w głowę.
Po głębszym zastanowieniu postanowił że tak uczyni, po niedzielnej sumie.
Czy tak parobek zrobił nie wiadomo, ale wiadomo że Tekla zakończyła swój żywot tragicznie.
Uznając że nie ma już szans na ożenek, bo oto jeden kawaler zginął zabity w obronie jej honoru, a drugi: morderca, kłamca i oszczerca, od początku liczył jedynie na jej pieniądze i majątek, doszła do wniosku, że tak naprawdę to wszyscy się od niej odwrócili.
– Po co jam mam po tym świecie chodzić? No po co? Nawet matki nie znałam i nie pamiętam, bo mi umarła jak byłam mała. Inni mają siostry i braci, bliższe i dalsze rodziny i krewnych, a ja tylko wrogów wokół siebie. Jeżeli ktoś do mnie przyjdzie, to tylko z potrzeby, nie od serca.
Narastająca desperacja, poczucie osamotnienia, głębokiej krzywdy i beznadziejności spowodowały, że Tekla jednego dnia powiesiła się na dużej sośnie, w lesie koło starego, „cholernego” cmentarza na skraju wsi.
Nikt nie wie gdzie jest jej grób.
Rodzina Albina głośno oponowała aby pochować ją w >poświęconej ziemi<, ale proboszcz uznał, że nie ludziom osądzać czyny i motywy samobójczyni. Głośno uznał że nieszczęsna widocznie jakiś powód mieć musiała, a pomny może szczodrych ofiar na kościół, lub powiadomiony przez parobka o desperacji Tekli, pogrzeb jej odprawił, mimo że wisielców zwyczajowo pokropkiem tylko traktowano.
Od tej pory w lesie, koło zapomnianego już prze ludzi cholernego cmentarza, słychać głos Tekli. Nikt nie wie co oznacza …
Panny słyszą go jako „ostrzeżenie” – ale przed czym?
Mężczyzn, niezależnie od ich stanu cywilnego, „włóczy” coś po potokach i jarach. Zawsze po taki zdarzeniu odnajdują się nad ranem i wychodzą z lasu głęboko przerażeni.
Taka jest historia Tekli.
Mały Kaziu, siedzący >jak trusia< na kolanach swojej babki, ze strachu prawie się trząsł. Dostrzegając że malec boi się iść spać, stara kobieta pogładziła go po rozczochranej czuprynie i przygarniając mocniej wnuczka do swojej piersi, spokojnie powiedziała:
– A przecie się nie bój, mój chłopczyku koraliku. O Tekli to ino ludzie tak godajo. Ona tu nie przyjdzie.
Za ciemnym jak noc oknem chałupy zahuczał jesienny wiatr, a uwiązany przy budzie pies zawył żałośliwie.
– Aha, – powiedziała babka otulając Kazia pierzyną – psina wyje. Już on tam wyczuł, że niedługo Kosica kogosik zabierze. A ona to już se tam wie kogo. Cosik mi się widzi, że pewnie starego Stachurę, bo on to już w lato kiepski mi się widzioł.
Zosia przysunęła się bliżej, nieco trwożliwie spojrzała w okno, ale po chwili zapytała:
– A ten skarb babko, to znaleźli? Wykopali go spod tego grubego korzenia?
– No jo nie słyszała żeby znaleźli. Pewnie i szukali, bo przecie całe Grąby przekopane. Powiadali że to niby piosek bierą. Na budowę, na drogi. Wszyscy dobrze wiedzą, że ziemia osypuje się tam, gdzie skarb jaki zakopany. No i jest tych osypisk w lesie co niemiara. Ziemia zawsze urodzi albo wyrzuci to, co w niej schowane. Zawsze. Ziemia mo se swoje skarby i tajemnice. Dobrze ich pilnuje, a ludzkich skarbów jej nie trzeba.
– No to może kiedyś znajdzie się skarb Tekli?
– Może się i znajdzie. Może i znajdzie, ale trzeba go dobrze szukać.
– A majątek? Co się stało z majątkiem Tekli. Przecież był duży – dociekała ciekawska Zosia
– Hm, majątek. Tekla dzieci nie miała, a i rodziny też. Wszystko przeszło na kościół. Dołączyli jej rolę do plebańskiej, i powstała księdzówka ciągnąca się od Włosani, poprzez rzekę, aż do Bęczorki – zakończyła swoją opowieść babka.
Wnuczek Kaziu już tego nie usłyszał, bo spał snem sprawiedliwego, mocno przytulony do poduszki.